Otworzyłem dziś swój elektroniczny kalendarz i zdębiałem. Obok godziny 10.00 widniał w nim tylko jeden wpis: ''Breakfast at Tiffany's''. I nic więcej. Zacząłem sobie przypominać, o co mogło chodzić. ''Oddać komuś książkę? A może film? Nie, jedno i drugie kupiłem dawno temu i mam na półce. Napisać coś o »Śniadaniu u Tiffany'ego«? Ale co ja mogę o tym napisać poza tym, że to jedna z moich ulubionych książek? Moja »Gazeta« raczej nie będzie chciała publikować takich rewelacji...”
Po kwadransie wszystko sobie przypomniałem. To był piekny majowy dzień pięć lat temu, spacerowałem z córką w parku. Ona spała w wózku, a ja bawiłem się swoim pierwszym w życiu palmtopem. Jego elektroniczny kalendarz kończył się w 2030 roku, co wydawało mi się tak odległą przyszłością, że nawet nie mogłem o niej poważnie myśleć. Otworzyłem więc rok 2006. Najdalszy, który jakoś mogłem objąć swoją wyobraźnią i wpisałem na 20 grudnia śniadanie u Tiffany'ego. ''Ale będzie fajnie znaleźć coś takiego po kilku latach!'' - zaśmiałem się sam do siebie i natychmiast o tym zapomniałem.
Lata mijały, ja zmieniałem gadżety, za każdym razem przegrywając kalendarz i książkę telefoniczną. Tak się złożyło, że przez cały ten czas, nic na ten dzień nie planowałem - żadnych spotkań, materiałów czy zakupów. Niczego. Nie było więc powodu, żeby zaglądać na 20 grudnia. Dziś zajrzałem po raz pierwszy i szczerze się zdziwiłem. Po czymś takim nie chce się pracować. Dziwne uczucie. All I want to do is to jump into a cab and go to Tiffany's. To calm down right away :-)